Wspomnienie o Jerzym Micińskim


Od zawsze pasjonowało mnie malowanie statków i okrętów. Moja inicjacja na ilustratora spraw morskich nastąpiła dość dawno – a osobą wprowadzającą mnie w ten krąg był redaktor Jerzy Miciński.
Od dziecka rysowałem i malowałem dużo i monotematycznie. Były to statki i okręty lub, dla urozmaicenia, okręty i statki. Efekty mojej pracy najlepiej znała szuflada i nieliczne grono znajomych. Nadszedł czas, kiedy mając wątłe przeświadczenie, że moje malunki osiągnęły poziom upoważniający do ich pokazania szerszej publiczności, postanowiłem zaryzykować.
Moim ulubionym i czytanym od deski do deski czasopismem było „Morze”. Pamiętam, że jeden dzień w miesiącu był szczególny. W dniu tym przynosiłem z kiosku „Ruchu” nowy egzemplarz „Morza”. Po zamknięciu drzwi pokoju, kładłem na stole upragnione czasopismo i napawałem się jego treścią oraz zapachem. Pachniało specyficznie – coś pośredniego pomiędzy „Przekrojem” a „Krajem Rad”. Pierwszy pachniał bardziej kwaśno, natomiast drugi zapach z wielu względów mi nie odpowiadał. Wypadkową tych zapachów był aromat wydzielany przez „Morze”. Dla mojego powonienia było to bardzo przyjemne doznanie. Podejrzewam, że to, co wydzielały kartki nie byłoby dziś uznane za ekologiczne.
Być może właśnie ten fluid sprawił, że postanowiłem zaryzykować i wysłałem próbkę moich prac prosto do jaskini lwa, czyli do redakcji „Morza”. Jak spaść, to z wysokiego stołka.
O dziwo, lew nie ryknął ze zgrozy, lecz przysłał bardzo miły list z przychylną oceną moich prac i propozycją współpracy. Był to mój pierwszy bezpośredni kontakt z redaktorem Micińskim.
Nawiązując współpracę należało się spotkać. Otrzymałem zaproszenie do Gdyni. Potem wielokrotnie tam jeździłem.
Moje wyjazdy do redakcji „Morza” w Gdyni ( większa część redakcji mieściła się w Warszawie ) zawsze związane były z wyjątkową ekscytacją. Napięcie narastało wraz ze zbliżaniem się pociągu do Trójmiasta. Morzem zaczynało mi pachnieć gdzieś koło Tczewa. Potem, po wyjeździe z tunelu, pojawiał się stary dworzec w Gdańsku a dalej pełnia szczęścia: dźwigi stoczni, czasem kadłuby statków na pochylniach. Następnym momentem, na który czekałem z nosem przyklejonym do brudnej szyby wagonu, było pojawienie się na horyzoncie skrawka morza. Następowało to gdzieś w okolicach Kamiennego Potoku. Wodą, która na moment wyłaniała się pomiędzy zabudowaniami była oczywiście Zatoka Gdańska, ale dla mnie było to „morze” i nieomylny znak, że dojechałem prawie do celu.
I wreszcie dworzec kolejowy o śmiesznej nazwie Gdynia Główna Osobowa. Po otwarciu drzwi wagonu ( a starałem się zawsze wysiąść jak najszybciej) ważny był pierwszy haust prawdziwego, morskiego powietrza. To było to. Dla szczura lądowego zakochanego w morzu stanowiło to szczególne doznanie.
Moja pierwsza wizyta w redakcji „Morza” łączyła się z szeregiem zaskoczeń. Nie zawsze wyobrażenie młodego człowieka o pewnych sprawach jest realne. Moje wyobrażenie o redakcji „potężnego” czasopisma, będącej jednocześnie siedzibą redaktora naczelnego, okazało się mocno przesadzone. Ale po kolei...
Bez trudu, według otrzymanych wcześniej instrukcji, odnalazłem budynek „Dalmoru” gdzie mieściła się redakcja. Z radością odkryłem, że stoi on blisko brzegu Zatoki. Pamiętam, że w głębi Skweru Kościuszki majaczyły maszty „Daru Pomorza” i jakiegoś innego żaglowca. „Biała Fregata” jeszcze wtedy pływała.
Na ścianie budynku wisiał mały szyld ze znajomym, czerwonym napisem MORZE. Po wejściu do środka – pierwsze zaskoczenie. Hol i korytarze budynku sprawiały wrażenie jednej wielkiej poczekalni. Były przepełnione smętnymi facetami, w większości palącymi papierosy, kobietami i dziećmi. Nie wiedziałem, po co ci ludzie tam przyszli – na razie było to pierwsze zaskoczenie.
Trochę czasu zajęło mi znalezienie małej tabliczki na ścianie, z jeszcze mniejszą strzałką wskazującą właściwy korytarz. Uświadomiłem sobie, że słowo „mały” zaczęło od tego momentu nabierać szczególnego znaczenia.
Z niemałym trudem, między stojącymi na korytarzu szafami, znalazłem drzwi z napisem Redakcja. Liczyłem, że drzwi prowadzą do następnej części budynku, ale po ich otwarciu trafiłem do niewielkiego pokoju. Był to sekretariat, przez który przechodziło się do gabinetu Redaktora Naczelnego. W tym ostatnim przypadku określenie „mały” okazało się zbyt duże. „Gabinet” był wręcz mikroskopijny. Moja rozmowa z panią sekretarką musiała być słyszana w sąsiednim pokoju, bo w drzwiach swojego królestwa, pojawił się mężczyzna niewielkiego wzrostu o znanym mi z łamów „Morza” obliczu. Oczy, uzbrojone w okulary z grubymi szkłami krótkowidza, wpatrywały się we mnie z przyjazną życzliwością. Redaktor oczekiwał mnie i od razu zostałem zidentyfikowany. Na twarzy pojawił się uśmiech. Zostałem zaproszony do środka.
Po lewej stronie „gabinetu”, pomiędzy drzwiami a oknem stało niewielkie biurko – miejsce pracy Redaktora. Ja zazwyczaj byłem zapraszany do zajęcia miejsca przy małym, okrągłym stoliku, zawalonym zawsze książkami, wycinkami prasowymi i wszelakimi papierzyskami. Aby postawić filiżankę kawy czy herbaty należało odzyskać na swój użytek kawałek bezcennego blatu.
Podczas pierwszego spotkania długo rozmawialiśmy na bardzo różne tematy. Rozmowę przerywał co chwilę telefon. Redaktor załatwiał w czasie naszej rozmowy mnóstwo spraw. Zauważyłem niesamowitą wręcz sprawność jego pamięci. Rzadko sięgał do notatek, szczegółowo przytaczał daty i fakty. W zdumienie wprawiła mnie jego ogromna wiedza na temat wszystkiego co pływało i pływa.
Często, z racji ciasnoty, jedynym miejscem gdzie mogliśmy położyć przywiezione przeze mnie ilustracje była podłoga. Redaktor Miciński przyjmował mnie zawsze z ojcowską życzliwością. Z dużym zainteresowaniem i szczegółowo oglądał przywiezione przeze mnie prace. Wrażenie przenikliwego badania potęgował fakt, że chcąc przyjrzeć się szczegółom, przesuwał okulary na czoło i z bardzo bliskiej odległości, prawie przykładając oko do powierzchni obrazka, dokonywał drobiazgowego oglądu.
( Na studiach mieliśmy wykładowcę, który w podobny sposób odczytywał godzinę na swoim zegarku. Śmialiśmy się, że gdyby miał na ręku czasomierz słoneczny to wykłułby sobie oko ).
Doświadczając wielu przejawów sympatii ze strony Redaktora, zauważyłem jednocześnie jego bardzo wymagający stosunek do podwładnych. Byłem nieraz mimowolnym świadkiem jego rozmów telefonicznych, podczas których usilnie udawałem, że nie ma mnie w pobliżu.
Po wielu spotkaniach i rozmowach nieśmiało zacząłem nabierać przekonania, że Redaktor Miciński chce mnie przygotować na następcę Adama Werki. Wielokrotnie próbowałem Go wciągnąć w rozmowę na temat prac mojego duchowego mistrza - ku memu rozczarowaniu i zdziwieniu nigdy nie chciał podjąć tego tematu. Pokazał mi kiedyś, przygotowane do Kalendarza Morza na rok 1985, ilustracje Werki. Przedstawiały polskie okręty wojenne z czasów drugiej wojny światowej. Moje zachwyty nad oryginałami ( miałem do tej pory możliwość podziwiania jedynie kiepskich jakościowo reprodukcji ) pominął milczeniem.
W redakcji wisiał oprawiony pierwszy obraz, który Werka namalował dla „Morza”. Przedstawiał widziany z mostku dziób statku, ciężko pracującego na sztormowej fali. Redaktor pokazał mi go z szelmowską miną. Wspomniał przy tym ile Werka miał lat jak go namalował. Zrozumiałem, że muszę wziąć się ostro do roboty.
W czasie współpracy z redakcją namalowałem okładki do kilku numerów „Morza”. Otrzymałem kiedyś zlecenie na namalowanie „Dragona” – lekkiego krążownika wydzierżawionego Polskiej Marynarce Wojennej przez Wielką Brytanię. Pieczołowicie zebrałem dostępne, niezbyt obfite materiały. Długo analizowałem zgromadzone zdjęcia, dopóki nie nabrałem przekonania do przestrzennego układu nadbudówek oraz uzbrojenia okrętu. Militarny temat był bardzo na czasie, ponieważ odbywałem właśnie roczne przeszkolenie wojskowe. Okładkę malowałem w koszarach mając wokół siebie mnóstwo kibiców. Gotowy obrazek wysłałem do redakcji pocztą. Po jakimś czasie otrzymałem list z prośbą o przyjazd do Gdyni, w celu odbycia poważnej rozmowy na temat namalowanej przeze mnie ilustracji. Z dworca odebrał mnie Redaktor Miciński i zawiózł do Muzeum Marynarki Wojennej, gdzie oczekiwała na mój przyjazd groźnie wyglądająca grupa facetów w mundurach. W tym czasie mój stosunek do mundurowych był raczej chłodny. Usiadłem i czekałem na wyrok. Rzecz polegała na tym, że w tym samym numerze, do którego malowałem okładkę, miał być zamieszczony plan „Dragona” autorstwa jednego z siedzących tam panów. Nasze interpretacje wyglądu krążownika różniły się w wielu szczegółach. No i zaczął się sąd nad moją ilustracją. Niestety podsądny nie chciał zgodzić się ze wszystkim co mu mówiono i po pewnym czasie proces zmienił się w pojedynek.
Powoli zaczynałem gromadzić punkty. Uzgodnione zmiany mój interlokutor nanosił na bieżąco na kalkę rysunku, korzystając na przemian z żyletki i piórka. Na jednym z reprodukowanych zdjęć, nienajlepszej jakości, dopatrzyłem się zaspawanej kluzy kotwicznej. „Dragon” na lewej burcie miał dwie kotwice. Ja namalowałem jedną. Sytuacja stała się patowa, każdy upierał się przy swoim. Sprawę rozstrzygnął redaktor Miciński. Stwierdził, że powinien mieć w swoich zbiorach oryginał spornego zdjęcia, poprosił o przerwę, pojechał do domu i je przywiózł. Wprawił wszystkich w zdumienie. Podziwialiśmy jego niezwykle sprawny katalog archiwaliów, który zawsze nosił przy sobie – w głowie. Nawet gdybym wiedział, że coś takiego mam, samo szukanie zajęłoby mi wielokrotnie więcej czasu. Ku mojej i Redaktora radości okazało się, że moja interpretacja była właściwa. Znowu w ruch poszła żyletka.
Był to mój pierwszy poważny egzamin na niwie rzetelności faktograficznej. Nawiasem mówiąc, do dziś zdaję go prawie przy każdej ilustracji. Panowie w mundurach bili mnie na głowę pod względem znajomości spraw wojennomorskich. Miałem nad nimi jednak drobną przewagę – zdolność do przestrzennej interpretacji zdjęć. Byłem już wtedy absolwentem Architektury Politechniki Poznańskiej i to, co mogło im sprawiać trudności, dla mnie było chlebem powszednim. Musiałem się poddać co do jednego – przedstawiono mi autentyczne próbki farb ze wzornika Admiralicji brytyjskiej. Mój kamuflaż nieco się różnił. Pod koniec spotkania zaczęto liczyć iluminatory na burcie namalowanego okrętu, lecz ten niecny proceder ukrócił w dosadnych słowach redaktor Miciński. Był bardzo zadowolony z takiego obrotu naszego spotkania, a to co powiedział mi w samochodzie niech pozostanie między nami.

„Morze” miało zwyczaj wydawania co pewien czas własnego kalendarza. Kalendarze te miały duży walor poznawczy i edukacyjny. Były to wydawnictwa tematyczne ( słynne statki pasażerskie, polskie okręty wojenne, klipry herbaciane itp.) często związane z okrągłą rocznicą ważnego wydarzenia. Redaktor Miciński miał zamiar zlecić mi namalowanie kalendarza z wizerunkami polskich statków pasażerskich. Namalowałem na próbę „Chrobrego”. Nie był chyba najgorszy, ale kolegium redakcyjne zleciło namalowanie ilustracji Adamowi Werce. Zrobił to świetnie. Po latach myślę, że byłoby wielką szkodą, gdyby Werka tego kalendarza wtedy nie namalował.
I ja wreszcie doczekałem się „swojego” kalendarza. Zgodziłem się na propozycję redakcji, wiedząc jednocześnie, że Werka musi opiekować się chorą żoną i na malowanie ma zbyt mało czasu. Kalendarz miał przedstawiać najnowsze i najnowocześniejsze jednostki naszej floty handlowej. Zebrałem mnóstwo materiałów, red. Miciński załatwił mi stoczniowe plany generalne niektórych jednostek. Zabrałem się ochoczo do pracy, malowałem nawet w czasie pobytu na urlopie w górach. Redakcja przychylnie odebrała moją prace a Jerzy Miciński był chyba zadowolony. I nagle klops! Nie ma papieru na druk kalendarza!
Dla lepszego zrozumienia ówczesnych realiów, zwłaszcza przez osoby nie pamiętające tamtych czasów, winien jestem pewne wyjaśnienia. Wydawnictw prywatnych wtedy praktycznie nie było. Wszystkim rządziła potężna Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”. Była ona wydawcą większości tytułów na rynku, również „Morza”. Decydowała arbitralnie o przydziałach papieru, mocach przerobowych drukarni, nakładzie, itp. Ponieważ wydawanie kalendarza w czasie gdy z niewiadomych przyczyn wszystkiego brakowało było fanaberią redakcji „Morza”, kalendarz „spadł” z planu wydawniczego. Redakcja drukowała przygotowane do kalendarza ilustracje w kolejnych numerach „Morza”. Ukazała się nawet namiastka kalendarza w formie rozkładówki w jednym z numerów miesięcznika.
Wreszcie, w 1991 roku doczekałem się wydania kalendarza „Morza” z moimi ilustracjami. Nastąpiło to niestety już po odejściu pana Micińskiego na emeryturę. Przekazywano mi, że Redaktor wyrażał się o nim pozytywnie. Był to ostatni kalendarz wydany przez „Morze”. Temat przewodni był arcyciekawy. Kalendarz został wydany z okazji 500-lecia odkrycia Ameryki przez Kolumba. Zawierał jak zwykle dwanaście miesięcznych stron i okładkę. Namalowałem trzynaście wizerunków statków wielkich odkrywców od czasów Magellana do arktycznych wypraw początku XX wieku. Na okładce widniała „Santa Maria” Kolumba. Drugą stronę każdej kartki, wzorem rozwiązań z innych lat, zajmował plan jednostki ( opracowany przez Janusza Kozaka) oraz jej opis. Miałem niemałą satysfakcję z namalowania ilustracji do tego kalendarza, zwłaszcza, że moim ulubionym tematem są żaglowce.

Malując dla „Morza” ( okładki, ilustracje do artykułów, dwa kalendarze) pod czujnym okiem redaktora Micińskiego, odebrałem solidną szkołę rzetelności, dociekliwości ikonograficznej i wierności faktom. Jego życzliwa przychylność pozwalała mi uwierzyć we własne siły i nabrać pewności we własnych interpretacjach materiałów źródłowych.
Czułem, że oczekiwał z niecierpliwością na to co namaluję. Nigdy nie był skłonny do wylewnego chwalenia. Wyrazy uznania w jego ustach były dla mnie wielkim komplementem. Akceptacja mojego obrazu odczytywana w jego oczach, znaczyła dla mnie więcej niż zachwyty setki innych osób.

Niedawno, siedząc przed komputerem, włączyłem jedną z przeglądarek internetowych. Wpisałem hasło: „Jerzy Miciński”. Po chwili komputer wskazał pięć!!! miejsc, gdzie pojawia się wzmianka o Redaktorze. W większości wypadków były to listy nazwisk przytaczanych przy jakiejś okazji. Rozumiem, że Jerzy Miciński był osobą z ery przedinternetowej ale to, czy ktoś, nawet po latach, pojawia się na tym wielkim forum jakim jest internet, świadczy o naszej pamięci o człowieku. napotykałem na różne przejawy hołdu, składanego Micińskiemu przez ludzi wychowanych na lekturze „MORZA”. Raz było to nazwanie Jego imieniem rubryki archiwaliów marynistycznych, innym razem zadedykowanie Mu strony internetowej. Tego typu dowody szacunku są bardzo ważne. Są czynione w ramach ograniczonych możliwości pojedynczych osób czy redakcji. Dopóki istnieje w pamięci ludzi, którzy go znali, dopóty jest jeszcze wśród nas. Ale co będzie jak zapomną Go lub odejdą?

Grzegorz Nawrocki